Klientów wielu nie miał, a dokładnie zebrało się ich okrągłe zero. Ludzie bardzo się interesowali, ale jakoś nie chcieli się z nim bawić. Pan wyjaśniał, że nigdy nie miał fajnej roboty i pomyślał, że zrobi sobie taki reset twarzy (metaforyczny i rzeczywisty) z nadzieją na to, że przyniesie mu to szczęście. Obstawiamy, że ma taki fetysz, że lubi jak go panie biją i pomyślał, że może sobie coś jednak na tym dorobi.
Każdy mieszkający na Zachodzie wie, że w ostatnich latach z pracą nie jest za różowo. Oferty podejrzane, wynagrodzenia nędzne, podatki wysokie... Zapewne jakoś tak pomyślał 28-letni młodzieniec z naszego ukochanego Wuhan. Postanowił wziąć los we własne ręce i założyć własną działalność. Pewnego dnia stanął sobie rano na ulicy i ogłosił, że za 10 kuai można mu napluć w twarz, za 20 chętnie odda pokłon (dotykając czołem ziemi), a za 100 można go walnąć w pysk. Niestety, pierwszą i ostatnią przyjemność mogły mieć tylko kobiety.
Klientów wielu nie miał, a dokładnie zebrało się ich okrągłe zero. Ludzie bardzo się interesowali, ale jakoś nie chcieli się z nim bawić. Pan wyjaśniał, że nigdy nie miał fajnej roboty i pomyślał, że zrobi sobie taki reset twarzy (metaforyczny i rzeczywisty) z nadzieją na to, że przyniesie mu to szczęście. Obstawiamy, że ma taki fetysz, że lubi jak go panie biją i pomyślał, że może sobie coś jednak na tym dorobi.
1 Comment
Jedzenie samolotowe raczej nie dostarcza pasażerom powodów do mruczenia. Wszystko bez smaku, opcji wegetariańskich może nie być w ogóle, mięso podłej jakości, sałatki syntetyczne, wszystkiego śmiesznie mało, długo by wymieniać. Jednak narodowy przewoźnik chiński wyniósł tę kwestię jeszcze ponad przestworza, w których działają inni operatorzy.
5 października na pokładzie maszyny lecącej do Pekinu podano posiłek. Już po skonsumowaniu go, jedna z pań siedzących w pierwszym rzędzie ujrzała datę ważności: 2 października. Czyli jedzonko spożyto cztery dni po. Pasażerka rzuciła się do obsługi lotu, by poinformować o zaistniałym stanie rzeczy. Powiedziała też, żeby przestali to podawać ludziom, bo się przecież pochorują. Obsługa powiedziała, że wykluczone, jadło (mięsko) zostanie podane i cały problem może być rozwiązany jedynie przez kapitana i personel naziemny. Zaoferowano jednak naszej bohaterce posiłek zamienny (ciekawe, czy też przedatowany). Kilkanaście minut później pierwsze zaczęło wymiotować dziecko. Chwilę potem przesrane miało około dwudziestu pasażerów, zaś kolejne trzydzieści osób mogło oddać się wypuszczaniu pawi na wysokości kilku tysięcy metrów. Atmosfera na pokładzie musiała być wspaniała, podobnie w toaletach. Z problemem poradzono sobie iście po chińsku. Istnieje taka prachińska mądrość: duży problem zamień w mały problem, a jeżeli masz mały problem, to nie masz problemu. Po pierwsze, wściekłym pasażerom ( i zapewne świetnie się czującym) klientom linii Air China powiedziano, że ich sprawą zajmie się personel naziemny, już na lotnisku, tylko muszą opuścić pokład. Gdy poszli wylewać tam swoje żale i troski, pracownicy najpierw walili głupa, że nie wiedzą o co chodzi, a potem zniknęli. Jednak ludzie są bardzo podli, roszczeniowi, chamscy i sprawa dojechała do mediów. Linie Air China wydały komunikat zapewniający, że jedzenie było dobre, a jedynie daty ważności na pudełkach źle wydrukowane. Firma pakująca posiłki pomyliła się i nalepiła złe karteczki, dla innego typu jedzenia. A że kilkadziesiąt osób miało tak fajnie? To jakoś zapomniano wyjaśnić. Ale przecież jest już jesień, wieczorami chłodno, chorób dużo, zawiało ludzi, to i się pochorowali. Nie mamy podstaw by nie wierzyć w oficjalny komunikat linii Air China. Swego czasu miałem przyjemność podróżować na pokładzie China Eastern. Sok pomarańczowy, który podali do picia, przedatowany zapewne nie był, a i tak niewiele zabrakło, by wystąpiły objawy znane teraz tak dobrze klientom chińskiego przewoźnika narodowego... W ramach lekcji wychowawczej musiałem niegdyś wysłuchać wykładu o tym, że niektóre dzieci pewnego dnia odkrywają, że są adoptowane. Ton był by w takiej sytuacji nie desperować, nie zabijać się, pogadać, zadzwonić gdzieś tam, cieszyć z życia itede. Ciekawe, czy mieli takie lekcje w chińskich podstawówkach. Mogłyby się one przydać pewnej dziewczynce, która w wieku 13 lat dostała właśnie takiego newsa. Źródło było najpewniejsze z możliwych: matka.
W dziesięć lat później mamusia przyniosła pewien update: tak naprawdę to jednak jesteś naszą biologiczną córką. Po co cała zabawa? Pani matka bała się, że skoro jej i małżonkowi powodzi się dość dobrze, córka nie będzie miała motywacji, by się uczyć i piąć po drabinie kariery. W wielu dziwnych krajach ludzie robią sobie dzieci z różnych powodów, w Chinach wydaje się dominować następujący: dziecko to zabezpieczenie na starość. Ponieważ państwo raczej nie oferuje świadczeń emerytalnych, to dzieci muszą utrzymywać rodziców i zapewnić im cywilizowaną starość. Tak więc pani matka pomyślała, że przecież jak dziecko nie odniesie sukcesu, a ona z mężem będzie sobie chciała odpocząć na starość, to jak żyć? Nie ma przecież lepszej motywacji niż zasygnalizować córce, że nie zasługuje na wszystko, co dostaje od rodziców i że musi udowodnić, że jest ich warta. Że nikt nie będzie jej motywował i jej pomagał, bo przecież jest cudza. Pomysł przyniósł dobre rezultaty, wyniki w nauce się poprawiły, córa stała się bardziej pewna siebie i niezależna. Wyszła też dobrze za mąż (czyli bogato) i poczęła robić karierę. Wówczas matuś uznała, że teraz to w sumie już jej się opłaca i że trzeba jednak upewnić się, że dziecię będzie łożyło na emeryturę pod palmami. Tak więc: Cześć kochanie, co u ciebie? Bo ja dziesięć lat temu tak żartowałem z tą adopcją i że twoja prawdziwa mama nie żyje, ja jestem twoją prawdziwą mamą. No, to będę już kończyć, papa! Niestety nie podano do wiadomości, ile córa będzie teraz dawała na psychoanalityka... Każdy chłop przerobił ten horror: poznawanie rodziców swojej dziewczyny. Parę dni przed wydarzeniem siedzi się i zastanawia: w co się ubrać, co przynieść, a jak będzie obiad i dadzą wątróbkę, to co robić, czy jak zaoferują alkohol, to pić? Co lepiej skłamać, czego nie ma sensu, setki różnych dylematów. Sprawa lekka nie jest (chyba w drugą stronę – poznawanie rodziców samca przez dziewoję - idzie to łatwiej), bo już nie wiadomo, czy będąc za grzecznym wyjdzie się na miękkiego jak przyrodzenie po stosunku, czy też gdy wrzuci się na luz, to chamskiego.
Pewnie podobne dylematy miał nasz chiński bohater, Shin. Poznawanie rodziców potencjalnej małżonki postanowił uświetnić prezentem. Akurat zbliżał się Mid-Autumn Festival, więc bardzo na miejscu było podarować mooncake'i, tradycyjny i typowy prezent na to święto. Shin udał się do sklepu, znalazł śliczne mooncake'i, pomyślał, że po co ma płacić, skoro jest tłok i chlew, więc wziął je i wyszedł zaoszczędziwszy parę kuai. Gdy następnego dnia poznał rodziców, wręczył (zapewne z dumą) matce swej panny cenny prezent. - Ty złodzieju! - usłyszał w odpowiedzi. Pani matka przekręciła po policję, ta zabrała Shina, który na komendzie przyznał się do wszystkiego. Skąd wiedziała? Pracuje w sklepie, z którego Shin zawinął ciastka. Wieczór wcześniej robili inwentaryzację i okazało się, że brakuje im jednego, dość charakterystycznego, pudełka. Można powiedzieć, że magicznie się odnalazło dnia następnego, chociaż znaleźnego nie musieli raczej dawać. Shin podobno przeszedł reedukację. Ciekawe jak wyglądała, podszkolili go z paserstwa? Wyśmiali? Pokazali go w wieczornych newsach, więc może szybko nie mieć szansy, żeby znowu dawać jakieś prezenty rodzicom wybranek. Niestety, nie wiadomo w tym wszystkim, czy pani matka odniosła ciastka do sklepu, czy też je zjadła. W życiu każdego człowieka są chwile, gdy przeżywa pewne olśnienie. Gdy przydarza mu się coś, co sprawia, że już nic nigdy nie będzie takie samo. Rzeczy wydające się oczywiste przestają takimi być, świat zmienia swe oblicze na zawsze. Mniej więcej coś takiego przeżyliśmy pewnego dnia czytając wiadomości z Chin. Wydłużając wstęp, Guangzhou (po polsku Kanton) to jedno z najbardziej cywilizowanych miast Chin. Ludzie od wieków zajmują się tam głównie handlem, robieniem pieniędzy i wielkich biznesów. Poziom angielskiego, rozumienia obcokrajowców, życia kulturalnego i ogólnego zachowania jest znacznie wyższy niż w reszcie kraju. Darcia ryja, śmiecenia, tępego pchania się do metra jest mniej. Jedyną ich wadą jest to, że jedzą koty i psy na dużą skalę, aczkolwiek i to się zmienia. Jedno z miejsc, gdzie człowiek może psychicznie nieco odpocząć. Zapewne to właśnie dlatego poniższe zdjęcie wywołało taką furię, wściekłość i liczne potępiające komentarze internautów. Metro zareagowało po chińsku, opublikowało dokładną mapę wszystkich toalet, nie wdając się w szczegóły co też zainspirowało ich do tego kroku. Widać na tym przykładzie, że jeden młody człowiek działając spontanicznie może wywrzeć dość rozległy wpływ na całą politykę komunikacyjną miasta. Dziwne są jednak te okrzyki oburzenia, w końcu chłopak zachował się kulturalnie, pomyślcie (a lepiej nie), co mógł zrobić, gdyby nie było tam kosza na śmieci.
|
Made in ChinaKroniki obrzydzenia Archiwum
March 2015
Kategorie
All
Jenot Codzienny: Made in China edition | Roma Jenot & Juriusz
Wszelkie prawa zastrzeżone. Wykorzystywanie jakichkolwiek treści, materiałów, zdjęć i grafik bez zgody i wiedzy autorów jest całkowicie zabronione. |